18+

Treść tylko dla pełnoletnich

Kolejna strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich. Jeśli chcesz do niej dotrzeć, wybierz niżej odpowiedni przycisk!

Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Śląscy rozbitkowie w kolumbijskiej dżungli: Maciej Tarasin i Tomasz Jędrys z Żor mówią o wyprawie

Katarzyna Śleziona
O tym, jak puszka mielonki zastępuje przyjaciela, a mrówki - roladę z kluskami i modrą kapustą - uratowani z kolumbijskiej dżungli podróżnicy z Żor opowiedzieli Kasi Ślezionie

Każdy z nich był kilkakrotnie w Kolumbii, ale od października do listopada tego roku po raz pierwszy byli tam razem. Maciej Tarasin i Tomasz Jędrys, doświadczeni podróżnicy z Żor, którym kibicował cały świat, gdy bez środków do życia walczyli o przetrwanie w amazońskiej dżungli na terenie Kolumbii, opowiedzieli nam o swojej przygodzie życia.
Poznali się rok temu przez znajomego, Marka Sikorę. - To mój kolega ze spływów jeszcze z czasów liceum. Razem z Markiem byłem na spływie rzekami Kwisą i Wartą. Przez Facebooka skontaktowałem się z Tomkiem, bo trudno o partnera na takie niebezpieczne wyprawy - mówi Maciej Tarasin, który wcześniej spływał rzekami na czterech kontynentach. Pokonywał nie tylko rzeki w Polsce, ale też w Boliwii, Brazylii, Kanadzie, USA. W 2005 r. przemierzał bezdroża Boliwii, a dwa lata później pokonywał konno pogranicze gruzińsko-czeczeńskie. W 2008 r. spływał kanadyjską Nahanni i rzeką Omo w Etiopii. W maju 2010 r. wspólnie z narzeczoną pokonał niedostępną boliwijską część Amazonii - Rio Altamachi. To był pierwszy udokumentowany w historii spływ tą rzeką! Ale Maciejowi ciągle było mało…
Zanim podróżnicy z Żor zdecydowali się na wspólny spływ rzeką Yari, planowali wyprawę w zupełnie inne miejsce. - Chcieliśmy spłynąć rzeką Rio Branco w dolinie Yavari, na granicy peruwiańsko-brazylijskiej. To jednak byłaby wyprawa zdecydowanie bardziej czasochłonna - mówi Tomasz Jędrys, zapalony fotograf plemion amazońskich, dla którego „Kolumbia to druga ojczyzna".

Ryzykowny projekt

Podróżnicy postanowili spłynąć w dół rzeki Yari w dorzeczu Amazonki. - W większości płynie przez tereny nizinne, niezamieszkałe, gdzie nie ma żadnych osad ludzkich. Wiedzieliśmy, że gdyby coś się stało, o ratunek będzie ciężko – mówi Maciej Tarasin. - Rzeka ma po drodze kilka przełomów. Dlatego wzięliśmy ze sobą specjalną łódź pontonową, a także liny, mapy topograficzne, telefon satelitarny i GPS - dodaje Maciej. Zakontraktowaliśmy też miejscowego przewodnika, który jednak miał problem z alkoholem i musieliśmy mu podziękować za pomoc. Zaczęli wyprawę w wiosce Ciudad Yari nad rzeką Yari. Chcieli dotrzeć do Araracurary nad rzeką Caqueta. Każdego dnia pokonywali odcinki po 26 kilometrów. - Zakładałem, że całą trasę przepłyniemy w 2 tygodnie. Jednak pomyliłem się o cały tydzień. Nurt rzeki był chwilami lekko wsteczny - z czymś takim się nie spotkałem nigdy wcześniej. Bez dnia odpoczynku wiosłowaliśmy jak prawdziwi galernicy. Wysiłek był tak duży, że w ciągu trzech tygodni każdy z nas stracił na wadze 15 kilogramów - dodaje Tarasin.

Dzień tapirów
W pierwszym tygodniu wyprawy płynęli przez sawannę. - Około 5, czy 6 dnia, około godziny 16, nadeszła tropikalna burza. Z prawej strony w krzakach coś się poruszyło. To był tapir. Zawołałem Tomka, który zaczął robić zdjęcia. Ja powolutku podpływałem do niego. Byliśmy jakieś 3 metry od niego. Tomek wyszedł z łodzi i filmował, jak tapir zjada liście. Nagle z góry zaczął biec drugi tapir. Popłynąłem za nim, żeby przyjrzeć się jak pokonuje nurt rzeki. Nie minęło pięć minut, a pośrodku rzeki dostrzegliśmy trzeciego tapira - wspomina Maciej Tarasin.



Dzień, o którym woleliby zapomnieć

Kanion składał się z sekwencji kilkunastu progów o różnej skali trudności. – Zawsze staram się dokładnie poznać każdy próg. Wchodzę na skały, obserwuję bieg rzeki, oceniam nasze możliwości jego pokonania - mówi Tarasin. - Pierwsze trzy progi pokonaliśmy bez większych problemów, na czwartym była wywrotka - wspomina Tarasin. Jakoś się pozbierali i płynęli dalej, mimo że mocno „rzucało”. Potem, na kolejnym z progów były tzw. dwa odwoje - miejsca, gdzie woda tworzy coś na kształt walca i przy powierzchni wraca w górę rzeki.

- Wiedzieliśmy, że będzie ciężko. Nie mogliśmy utrzymać łodzi, ani jej zlinować. Tomek nie mógł się do niczego podczepić. Łódź wpadła w bystrze. Straciliśmy ją. Jedzenie też. Była środa, około godziny 16 - wspomina Tarasin. W ferworze walki Tarasin wskoczył na najwyższą półkę kanionu - 20 metrów nad rzeką. Zaczął przedzierać się przez las deszczowy w kierunku dolnych półek i wskoczył do wody w poszukiwaniu łodzi. Rzeka zniosła go z dala od partnera. Ubrany był tylko w kamizelkę ratunkową, bojówki, sandały, z nożem i wodoodpornym GPS-em. Tego dnia łodzi nie znalazł. Noc spędził na skałach rozgrzanych od słońca po drugiej stronie kanionu.

Telefon do Berlina

Stracili ze sobą kontakt. Tomasz Jędrys został z aparatem, statywem, kamerą, dokumentami, zapalniczką, hamakiem, nie miał jedzenia. Przeszedł 200 metrów i znalazł półkę w kanionie, idealną na nocleg. Przez telefon satelitarny zadzwonił do koleżanki mieszkającej w Berlinie, Anity Czernew-Lebedew, podróżniczki, etnolożki, pracownicy żorskiego muzeum. W niej cała nadzieja – myślał. I nie pomylił się. Rozpoczęło się wielkie organizowanie pomocy ratunkowej dla rozbitków. Następnego dnia ludzie z Araracuary, dokąd mieli dotrzeć nasi podróżnicy, mieli wypłynąć rozbitkom na pomoc. Potem, jak się okazało, przepłynęli jedynie 30 kilometrów i zawrócili, bo „na drodze" pojawiły się bystrza nie do przebrnięcia dla łodzi motorowej. Rozbitkom mogli pomóc też Indianie, którzy byli kiedyś „w tych" rejonach. Najważniejsze było jednak to, że Tomasz zdołał podać przez telefon przybliżone współrzędne geograficzne, określające jego położenie bazując na zapisach nanoszonych codziennie na mapę przez Maćka. Rozpalił ognisko, by łatwiej go było wypatrzyć. Na kolację nie miał nic. Czekał na pomoc.



Mrówki i „atak Messerschmidta"

Rano Tomasz porozkładał kolorowe worki, żeby ludzie z ekipy ratunkowej szybciej mogli go odszukać. - Anita powiedziała, że ludzie z Araracuary jednak nie dotrą, może tylko Indianie. Oni radzą też, żeby jeść owoce w kształcie fasoli. Nie mogłem ich jednak znaleźć. Wiedziałem, że muszę jeść, choć głodu nie czułem. Jadłem mrówki, wszystkie kolory. Znalazłem za to owoce przypominające borówki z białą pestką. Zjadłem cztery, po trzech godzinach nic mi nie było. Zbierałem je i robiłem zapasy. Rosły wysoko na drzewie. Dziennie było ich z 30 pod drzewem, po burzy około 100 - wspomina Tomasz.

Maciej w czwartek postanowił szukać łodzi. - Zacząłem schodzić zboczem nad kanionem, potem lasem deszczowym przez 3 godziny do miejsca, które było spławne. Przepłynąłem kilometr w dół rzeki - mówi Tarasin. Zaatakowała go pszczoła - ukąsiła czterokrotnie w przeciągu dwóch sekund w ucho, nogę i w rękę. - To było jak „atak Messerschmidta". Uciekałem do wody, by się schronić. Na plaży, gdzie zrobiłem sobie obozowisko, pojawiły się kapibary. W czwartek po nieudanej próbie powrotu do Tomka do kanionu nocowałem pod półką skalną. Było zimniej. Zrobiłem prowizoryczny szałas. Przykrywałem się zebranymi gałęziami - wspomina pan Maciej.



PIĄTEK: Budowa własnej tratwy

W piątek Maciej nadal nie znalazł łodzi, więc zaczął budować własną tratwę. - Budowałem na polanie, oddalonej 50 metrów od mojego obozowiska. Miałem drzewo, liany. Z bielizny robiłem tasiemki. Zawiązywałem nimi bele znalezione w buszu. Tratwę zbudowałem do połowy. Zostawiłem ją w połowie zanurzoną w wodzie. W nocy przyszła burza. Stan rzeki gwałtownie się podniósł - mówi Tarasin.

Tomasz robił zapiski dla „zabicia czasu". - Pomyślałem, że jak z tej wyprawy nie wyjdę cało, to zostanie po mnie dziennik, jak po autorze „Zielonego Piekła", podróżnika, który w latach 50. XX wieku zginął w buszu. Kiedyś po latach ktoś odnalazł jego zapiski. Wiedziałem jednak, że mam wspaniałych przyjaciół, na których mogę liczyć. Wiedziałem też, że Kolumbia jest krajem wspaniałych ludzi, że mogą mi pomóc - mówi pan Tomasz.



SOBOTA: Puszka mielonki jak przyjaciel

- Sobota przyniosła dwie wiadomości - złą, bo zniknęła tratwa porwana przez wezbraną rzekę i dobrą - odnalazłem w cofce naszą łódź. Najpierw musiałem do niej dopłynąć. Pierwsze podpłynięcie - źle obliczyłem prąd rzeki i nie trafiłem do łodzi. Potem przez godzinę obserwowałem prąd i gdy już do łodzi dopłynąłem, najpierw przez 15 minut trzymając się liny, dyszałem - mówi Tarasin. Na łodzi było jedzenie: w worku ryż, makaron - niestety wszystko zepsute i dwie puszki mielonki kolumbijskiej, za którą nigdy nie przepadał. Były też ozdoby, haczyki, żyłka, 2 wiosła, menażka. Nie „dorwał się" od razu do jedzenia. Zaczął płynąć. Po całym dniu wiosłowania za małym bystrzem zobaczył plażę z małymi kamyczkami. - Zrobiłem legowisko na noc, przykryłem się workiem, ubrałem kamizelkę. Na kolację zjadłem pierwszą puszkę - wspomina Maciej. Tomasz, nie wiedząc kiedy wyczerpie się bateria w telefonie, tej nocy zdecydował, że jeśli do wtorku nie przyjdzie ratunek, to sam zacznie schodzić w dół. - Pomyślałem, że może Indianie wyjdą mi naprzeciw, a po 14 dniach spotkamy się w połowie drogi. Była pełnia. Jakiś samolot zaczął nisko zataczać nade mną kręgi. Pomyślałem, że nie paliłem ogniska, więc mnie nie zauważyli - wspomina Tomasz. Jak się później okazało to był samolot szpiegowski kolumbijskiej armii. Tomasza odnaleźli na podczerwieni, wysyłali sygnały. - Rozpaliłem ognisko, zrobiłem dym. Pomyślałem, że rano coś zacznie się dziać - wspomina Tomasz.



NIEDZIELA: Pomoc nadeszła

W niedzielę rano Maciej nie zjadł drugiej puszki mielonki na śniadanie. Ustawił ją na miejscu, gdzie w łodzi siedział Tomasz. - Mówiłem do puszki: „Myślisz, że jesteś taka dobra?", „Wcale nie jestem głodny", „Słyszysz silniki?" - wspomina Maciej. U Tomasza baterie była na zerze. Dodzwonił się jednak do koleżanki w Niemczech. - Anita powiedziała, że ekipy ratunkowe są w gotowości, ale akcja może potrwać nawet tydzień, bo muszą mieć perfekcyjne warunki, by akcję przeprowadzić - wspomina Tomasz. Było południe, upał ogromny. Poszedł spać. Z letargu wyrwał go krążący nad nim samolot zwiadowczy. Sprawdzał, czy nie ma partyzantów z bojówki FARC, organizacji terrorystycznej, która utrzymuje się m. in. z porwań dla okupu i handlu narkotykami. - Po godzinie nadleciał pierwszy helikopter, po kwadransie drugi, potem trzeci. Jeden, wojskowy helikopter ratowniczy, zszedł na dół. Podszedł nisko, ja wskoczyłem. Zapytałem, co z Maćkiem. Oni na to, że polecimy w dół rzeki i będziemy go szukać. W którymś momencie powiedzieli mi, że zobaczyli niebieski punkcik na rzece. To była nasza łódź. Nie było widać, czy jest w niej człowiek. Na szczęście okazało się, że jest w niej Maciek! Ratownik spuszczony na wyciągarce zabrał go z rzeki. Siła podmuchu helikoptera przewróciła wcześniej łódź. Byłem w euforii, że jest cały i zdrowy - mówi Jędrys. - Byłem w szoku, gdy przylecieli po mnie, potem nie mogłem wyjść z podziwu dla sprawności kolumbijskich żołnierzy - dodaje Maciej.

Wszyscy polecieli do Araracuary, celu podróży. Potem już w Villavicencio rozpoczęły się podziękowania, wspólne sesje zdjęciowe, konferencje prasowe. Nasi podróżnicy otrzymali specjalne medale tzw. Anioła Sił Powietrznych Kolumbii, które otrzymują zakładnicy FARC uratowani z niewoli . W ciągu ostatnich 2 lat załoga wysłanego po Polaków helikoptera uratowała 600 osób.

Kolejna wspólna wyprawa? - Czas pokaże - mówią podróżnicy. Maciej obiecał narzeczonej, że w następnym roku będzie tylko podróż poślubna do Grecji, bez żadnych spływów. - Może w 2013 roku? - zastanawia się. Z kolei Tomasz jeszcze w tym roku wróci do Kolumbii.

od 7 lat
Wideo

Jak głosujemy w II turze wyborów samorządowych

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na zory.naszemiasto.pl Nasze Miasto