Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Stan wojenny Żory: Wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego

Bronisław Jacek Pruchnicki
Stan wojenny Żory: Wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego
Stan wojenny Żory: Wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego zory.pl
Stan wojenny Żory: Przeczytaj wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego, doradcy prezydenta do spraw infrastruktury. 32 lata temu oczami podchorążego rezerwy... Jak Wy wspomiacie stan wojenny?

Stan wojenny Żory: Wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego

Bronisław Jacek Pruchnicki

Stan wojenny oczami podchorążego rezerwy
(Wszystkie opisane wydarzenia i sytuacje są prawdziwe. Zapamiętałem je bardzo dokładnie i to zarówno dialogi, jak i prawie „filmowe” obrazy miejsc i osób. Imiona i nazwiska osób zostały zmienione, ale te prawdziwe pamiętam do dzisiaj… )

Polub nas na Facebooku

W dniu ogłoszenia stanu wojennego przebywałem… w koszarach wojskowych w Opolu.
Na początku października 1980 roku, jako „świeżo upieczony inżynier”, rozpocząłem pracę
w Zakładach Chemicznych Krywałd ERG w Knurowie na stanowisku mistrza produkcji. Sześć tygodni później wraz z żoną i 7-miesięcznym synkiem wprowadzałem się do zakładowego M-4 w nowiutkim bloku na osiedlu Pawlikowskiego w Żorach. Najdłuższy blok, przy najdłuższej osiedlowej asfaltowej ulicy. Wokół bloków żółta pustynia z gliniastego błota. Mieszkańcy tego osiedla byli rozpoznawani w każdej dzielnicy miasta… po zabłoconych butach. Radość z nowego mieszkania trwała krótko. Kilkanaście dni później otrzymałem list z czerwoną pieczątką w górnym rogu koperty: Wojskowa Komenda Uzupełnień. W środku wezwanie do stawienia się 03 stycznia 1981 w Wyższej Szkole Oficerskiej Wojsk Chemicznych na Montelupich w Krakowie. Trzy miesiące intensywnego szkolenia, a potem przydział dla sierżanta podchorążego rezerwy na zastępcę dowódcy plutonu chemicznego w pułku czołgów na Niemodlińskiej w Opolu.

W sobotę, 12 grudnia 1981, pełniłem służbę dyżurnego dowódcy biura przepustek. Zaplanowałem, że wieczorem tego dnia będę w domu z żoną i synkiem. Jako podchorąży rezerwy miałem możliwość codziennego, popołudniowego wychodzenia poza jednostkę, „na garnizon”, tj. tylko na teren miasta Opola. Podchorążowie mogli wychodzić „w cywilkach”. Teoretycznie powinniśmy wracać na noc do koszar, ale w niedzielę rano znów mogliśmy wyjść (chyba że akurat wypadała służba, a w takim przypadku – przymusowy pobyt w koszarach). Nasze wyjścia „na garnizon” nie były ewidencjonowane, tak jak i powroty z przepustki na nocleg w koszarach. Wychodząc „w cywilkach”, mogliśmy więc swobodnie wsiąść do pociągu i pojechać na całą dobę do domu, nie rzucając się w oczy spacerującym służbowo po peronach dworca kolejowego żandarmom WSW.

W tę sobotę wyjątkowo długo trwała wieczorna odprawa służb. Z biura przepustek obserwowałem stojący kilkadziesiąt metrów dalej, na kilkustopniowym mrozie i w śniegu, dwuszereg żołnierzy, wśród których stał mój zmiennik. Nerwowo kontrolowałem poruszające się wskazówki zegarka. Kolejne minuty upływały, a oni ciągle stali przed prowadzącym odprawę dyżurnym oficerem jednostki. Nie zdążę już na pociąg – pomyślałem. – Muszę odłożyć wyjazd do jutra rana.

Godzinę później wszyscy obecni w jednostce podchorążowie (a było nas razem z podchorążymi
z kompanii chemicznej około czterdziestu) zjawili się w naszej stołówce na kolacji. Przechodząc przez jadalnię żołnierzy służby zasadniczej, widzieliśmy, jak nasi podwładni jedli grzaną kiełbasę. Czuliśmy jej zapach, a w wyobraźni widzieliśmy ją na naszych talerzach. Grzana kiełbasa ! Mniam!
Ale w jadalni podchorążych czekał na nas jedynie suchy chleb, herbata „Ulung” i mała łyżka twarogu. - Co to? Żarty?! Na dworze mróz jak cholera, a my mamy tym się najeść?! – krzyknął jeden
z nas.
Chwila burzliwej dyskusji… i wszystkie talerze z nienaruszonym twarogiem odstawiliśmy
z powrotem na ladę kuchni.
Bunt!

Trzy kwadranse później na korytarzach kompanii zabrzmiały okrzyki dyżurnych podoficerów.
- Wszyscy podchorążowie mają zameldować się natychmiast w jadalni podchorążych!
W drodze do stołówki dowiadujemy się, że do jednostki przyjechał dowódca pułku, oficer polityczny
i dowódca kompanii zaopatrzenia.
- Będzie draka…
Wszyscy trzej czekali już na nas w jadalni. Szczupły brunet, major - dowódca pułku - miał marsową minę, która mówiła wszystko. W ciszy czekaliśmy jeszcze kilka minut aż wszyscy podchorążowie dojdą do jadalni.
- Nie sądziłem, podchorążowie, że wy, w takiej sytuacji, jaka jest teraz, możecie zachowywać się tak nieodpowiedzialnie! – powiedział major stanowczym i tylko lekko podniesionym głosem.

- A jaka jest sytuacja? - kontynuował major. - Powiem krótko: dziś po południu przyjechała do jednostki ciężarówka z przyczepą. Na ciężarówce jest kilka ton worków wypełnionych piaskiem, zaś na przyczepie kilka ton zwojów drutu kolczastego i pułapek „mało widocznych”. Widzieliście zapewne, że pułapki „mało widoczne” rozciągnięte już zostały wewnątrz jednostki, wzdłuż wszystkich płotów. Nie muszę zatem mówić, jak poważna jest sytuacja. Jeśli zaś chodzi o dzisiejszą waszą kolację, to dałem rozkaz dowódcy kompanii zaopatrzenia, aby wydać wam po kawałku kiełbasy z puli żołnierzy służby zasadniczej. Sprawę wydania tak małej porcji twarogu zbadam w poniedziałek. To wszystko.

Spojrzeliśmy po sobie. Wymieniliśmy szeptem kilka zdań.
- Panie majorze - zacząłem - nie jest naszym zamiarem żywienie się kosztem żołnierzy. Nie zjedliśmy kolacji, aby zaprotestować przeciwko tak marnej porcji, jaką nam dziś podano. Jeśli Pan major mówi, że wyjaśni w poniedziałek, jak do tego doszło, to każdy z nas ma kilka paczek sucharów, więc zjemy je dziś zamiast kolacji.
- Rozumiem - odpowiedział major. - wracajcie do swoich pododdziałów.

Wieczorem jak zwykle słuchaliśmy Radia Wolna Europa z uszami „przyklejonymi” do głośników małych odbiorników tranzystorowych. W Warszawie trwają obrady „Solidarności”. Związkowe „jastrzębie” zmierzają do kolejnego strajku generalnego, połączonego ze „zlotem gwiaździstym” w Warszawie. Wałęsa próbuje studzić nastroje, ale stopniowo ustępuje pod presją „jastrzębi”. Chyba rzeczywiście nie jest dobrze. Po kolejnym strajku znów półki w sklepach będą świecić pustkami. Atmosfera w kraju napięta do granic. Rząd Jaruzelskiego przyparty strajkami do ściany.
W nocy przyszedł do pokoju jeden z podchorążych z wiadomością, że kilka minut temu widział na terenie zakładu OFAMA, znajdującego się vis à vis naszej jednostki, duży oddział milicji. Mieli jakąś akcję, ale nie wie dokładnie, co się tam działo… Co jest grane?

Idę spać. Jutro rano pierwszym pociągiem pojadę na kilka godzin do domu…

Obudził mnie ryk syren alarmowych. Szybko się ubieram i wychodzę na korytarz. Czerwony alarm, najwyższy stopień.
Zwariowali? – pomyślałem. - Kolejny ćwiczebny alarm. I to o czwartej trzydzieści rano? Tym razem najwyższego stopnia. Tego jeszcze nie było!
Szybko przypominam sobie zapisy instrukcji alarmowej. Pod budynek kompanii jeden z moich kierowców musi podstawić ciężarówkę. Musimy zwinąć i zapakować plecaki, koce, łóżka, materace, z magazynów pobrać karabiny i skrzynki z ostrą amunicją…
Idę do pokoi moich żołnierzy. Mają się ze mną „jak u mamy”, ale wiedzą dobrze, że w niektórych sytuacjach wymagam od nich pełnego zaangażowania. Wszyscy są już „na nogach”, plecaki spakowane, trwa zwijanie materacy.

- Wszystko w porządku, panie podchorąży - zameldował kapral Jurek. - Staszek już poszedł do garażu
i za chwilę podjedzie ciężarówką.
Idę do sztabu pobrać z sejfu mój przydziałowy pistolet. Przed sejfem tłoczą się oficerowie.
W sztabie jest już dowódca pułku. Pada informacja, że za chwilę będzie odprawa dowódców pododdziałów. Jaruzelski ogłosił podobno „stan wyjątkowy” i pułk wyjedzie zaraz gdzieś na Śląsk. Przypinam do pasa moją „tetetkę”. W kaburze dwa magazynki z nabojami. Obok stoi porucznik w wieku około 40 lat. Zwykle rubaszny, trochę ważniak, lekko zadzierający nosa. Teraz jest nieco blady i wyjątkowo koleżeński.
- Wy to macie dobrze. Wyjeżdżacie wszyscy razem, cały pułk. Ja wyjeżdżam „komisarzować” tylko z kierowcą przydzielonego gazika.

Widać, że trochę się boi. Nie ma pewności, jak zostanie teraz przyjęty przez mieszkańców miejscowości, w której kilka tygodni temu przez cały miesiąc był już komisarzem, czyli osobą do załatwiania wszystkich problemów mieszkańców przydzielonego powiatu. Każdy komisarz był w swoim powiecie ważniejszy nawet niż miejscowy sekretarz partii. Pocieszam go trochę, że jeśli coś dobrego tam zdziałał i został dobrze zapamiętany, to chyba nie ma się czego obawiać. Dla mnie jest teraz jasne, że komisarze zostali wysłani wcześniej po to, aby przez „dobre uczynki” zdobyć zaufanie mieszkańców, poznać ludzi i teren, a teraz ich misją będzie uspokajanie nastrojów
i kontynuowanie „dobrych uczynków”.

W tym momencie przypominam sobie, że powinienem wydać swoim kierowcom dowody rejestracyjne pojazdów. Dowódcy plutonu, Jurka Ostrowskiego, też podchorążego rezerwy, nie ma jeszcze w jednostce. Chłopak pochodzi z Opola i podobnie jak zawodowa kadra nocuje na co dzień w swoim prywatnym mieszkaniu. Jurek przez przypadek zabrał klucze do naszej plutonowej kancelarii…

Jedno zdecydowane kopnięcie „z podeszwy” w drzwi kancelarii i zamek puszcza z trzaskiem. Jeszcze tylko wyłamanie zamka szuflady biurka i komplet dokumentów mam w ręku.
Idę na plac manewrowy. Ciężarówki, transportery opancerzone i czołgi ustawiają się już w ustalonym szyku. Jednak część pojazdów ma kłopoty. Albo silnik nie odpala, albo silnik prycha lub też z rur wydechowych wylatuje gęsty dym. Pojazdy mojego plutonu problemów nie miały.

Dobra robota! – pomyślałem. Bo kiedy zaczynałem swój staż w jednostce okazało się, że kilka pojazdów „stoi na kołkach”. Jeden pojazd opancerzony miał przerdzewiały tłumik i dziurę wielkości kabaczka, a na dodatek jakieś kłopoty ze sprzęgłem, samochód-cysterna miał zatarty silnik, a ciężarówka transportowa - zepsuty rozrusznik. Pomyślałem wtedy, że choćby z nudów trzeba coś z tym zrobić. A poza tym to sensowna praca żołnierzy przy remontach pojazdów i zdobyte tą drogą doświadczenie może im się kiedyś przydać. O wiele bardziej niż powtarzanie tematów szkoleń, których już mają „po dziurki w nosie”. Porozmawiałem z dowódcą kompanii remontowej, ściągnąłem do jednostki części zamienne, żołnierze z warsztatu pomogli przy remoncie silnika. Samochody odzyskały pełną sprawność.

Zauważyłem, że jedną z naszych ciężarówek kierował inny szeregowiec plutonu niż ten, który miał na nią przydział.
- Co jest? – zapytałem.
- Mamy problem - odpowiada kierowca, „weteran” z „fali”, jeden z tych , który z racji rozkazu
o przedłużeniu służby „dupi” w wojsku ponad dwa lata. – „Kot” Gacek „pitnął” w nocy do domu na „lewiznę”.
-A gdzie on mieszka? - zapytałem lekko zdenerwowany.
- Kilka kilometrów stąd. Pewnie poszedł pieszo.
Cholera jasna! – pomyślałem. Największa oferma w plutonie i taki numer wyciął! Zapaliłem papierosa i odszedłem na bok. Po chwili zjawił się major Guzek, szef zaopatrzenia chemicznego pułku, mój zwierzchnik.
- I jak pluton? - zapytał głosem wyjątkowo dziś zdecydowanym.
- Wszystko jak w zegarku - odpowiedziałem gładko kłamiąc - zgodnie z instrukcjami.
- To dobrze. Idę do sztabu.

Na szczęście poszedł. Spojrzałem na zegarek. Było około szóstej rano. „Kot” Gacek powinien już chyba wracać z „lewizny”? Tylko jak zobaczy taki ruch w jednostce, to pewnie spanikuje i nie przeskoczy przez płot… Słowa Jaruzelskiego „…podlega karze od dwóch lat do kary śmierci …”, które kilka minut temu usłyszałem w radiu, tkwiły mi jeszcze w uszach. Cholerny „kot”!
A swoją droga, to już wcześniej przebąkiwano, zarówno w wojsku jak i w „życiu za płotem koszar”,
o możliwości ogłoszenia „stanu wyjątkowego”. Zaś teraz ogłoszono „stan wojenny”. Te dwa słowa, przez skojarzenie z wojną, brzmią mocniej i groźniej niż „stan wyjątkowy”.
Kilka kroków ode mnie stała grupka moich żołnierzy. Rozmawiali o czymś cicho.
- Jak mi któryś „trep” karze strzelać do ludzi, to najpierw jego „rozwalę”! – usłyszałem podniesiony głos szeregowego Bala.

Miałem z nim ciągłe kłopoty, a mimo to lubiłem tego hardego Ślązaka z Bytomia. On również służył już ponad dwa lata. Nienawidził wojska. W domu musiał zostawić żonę z rocznym dzieckiem. Bal często trafiał do „ancla” - wojskowego aresztu. Z różnych powodów. Zwykle dlatego , że odpyskowywał oficerom. Był „na muszce” szefa sztabu, który jak tylko gdzieś zobaczył Bala, natychmiast się do niego przyczepiał. Na przykład za to, że był nieogolony. Bal miał gęsty, czarny zarost i jeśli nie ogolił się rano, to już w południe wyglądał jak ścigany z rysunku na westernowym liście gończym. Szef sztabu się przyczepiał, Bal odpyskował i areszt natychmiastowy. Ileż to razy wyciągałem go z aresztu, tłumaczyłem mu czego ma nie robić ! Niby docierało do niego, ale kilka dni później jego nienawiść do wojska i hardy charakter brały górę.
- Bal! Podejdź do mnie! – zawołałem.
Podszedł , lekko się ociągając.

- Bal, co ty, k...wa, znów wyprawiasz? - powiedziałem lekko ściszonym głosem - Nie widzisz, co się dzieje, co mówił Jaruzelski? Pomyśl, chłopie, masz rodzinę i po tym wszystkim będziesz jej potrzebny! Teraz musisz trzymać mordę w kubeł! Obserwuj, co się dzieje, i myśl, chłopie! Nie gadaj! Jeśli będziesz musiał w jakiejś sytuacji coś zrobić, to zrób to, ale nie gadaj o tym głośno! Zapamiętaj sobie jedno mądre przysłowie: „Pamiętaj, aby ci język głowy nie uciął”. Myśl o swojej rodzinie!
Zrozumiałeś?!
- W porządku - odpowiedział lekko skruszonym głosem. - Dziękuję panie podchorąży.
Chyba coś do niego dotarło. Tylko na jak długo? - pomyślałem z niepokojem.
Mijają kolejne minuty. Brak nowych rozkazów ze sztabu. Jest mroźno, więc grzejemy się, siedząc
w szoferkach. Minęła już siódma rano, a „kota” Gacka ciągle nie ma. Za to ze sztabu przychodzą do parku maszyn dowódcy kompanii i major Guzek.

- Podchorąży Ostrowski przyjdzie za chwilę ze sztabu i przejmie dowództwo nad plutonem. Wy, podchorąży - zwrócił się do mnie major Guzek - nie wyjeżdżacie z plutonem. Pozostaniecie w jednostce, bo ktoś musi mieć pieczę nad magazynem chemicznym. Klucze od magazynu są w sztabie. Pułk za chwilę opuści koszary, a wy, podchorąży udacie się teraz na bramę główną i przejmiecie dowództwo na biurze przepustek.

Park maszyn wypełniają odgłosy odpalanych kolejno silników, a Gacka ciągle nie ma! „Mleko (nomen omen z powodu młodego „kota”) musi się wylać”. Nie mogę już kryć jego nieobecności.
- Panie majorze - zwracam się do majora Guzka, próbując przekrzyczeć ryk czołgowych silników – melduję, że brakuje mi jednego żołnierza. Szeregowy Gacek poszedł w nocy na „lewiznę” do domu i jeszcze nie wrócił.

- Co?!!! – ryknął Guzek i podskoczył, jakby Go szerszeń dziabnął w tyłek… i w tym momencie zza budynku dyżurnego parku maszyn wyłonił się Gacek.
- Nie dosyć, że mamlas, to jeszcze pechowiec - pomyślałem, ciągle wściekły na Gacka, ale już i tak
z wielką ulgą - Przecież wystarczyło, żeby wrócił kilka minut wcześniej, a najwyżej „zmyłbym mu głowę” i byłoby po sprawie. A teraz …
- Gacek, ty ofermo !!! - ryknął w jego kierunku Guzek - natychmiast wsiadaj do wozu, zanim Ci dupę skopię! Po dotarciu pułku do nowej dyslokacji staniesz przed sądem polowym!

Słowa majora Guzka zabrzmiały groźnie. W odróżnieniu od przestraszonego i pełnego obaw porucznika, z którym kilka godzin temu rozmawiałem w sztabie, Guzek sprawiał wrażenie jakby po ogłoszeniu stanu wojennego złapał „wiatr w żagle”. A może to tylko dobre maskowanie takiego samego strachu i obaw?
Zgodnie z rozkazem majora Guzka szybkim krokiem poszedłem do biura przepustek przy głównej bramie koszar. Kiedy tam doszedłem, pierwsze pojazdy wyjeżdżały już przez bramę. Szybko przejąłem służbę dyżurnego dowódcy biura przepustek od innego podchorążego. Było około ósmej. Do wejścia na teren koszar podchodziły już pierwsze osoby, aby tak jak w każdą niedzielę wejść na teren koszar i odwiedzić swoich synów lub kolegów. Większość z nich była zaskoczona i zszokowana.

- Co się dzieje? - zapytał jeden z cywilów.
- W nocy ogłoszono stan wojenny – odpowiedziałem. - Dziś nie będzie odwiedzin. Prawie cały pułk wyjeżdża gdzieś na Śląsk.
- Jezus, Maria! A jak długo to potrwa? - zapytała jedna z kobiet. Pewnie matka któregoś z żołnierzy.
- Nie wiem – odpowiedziałem. - Tego nikt nie wie…
Przez moment sam przeraziłem się swoją odpowiedzią. Uświadomiłem sobie, że to przecież może trwać nawet kilka, czy kilkanaście miesięcy. Za kilka dni miałem wyjść „do cywila” i Święta Bożego Narodzenia miałem już spędzić z rodziną. Teraz mogę o tym tylko pomarzyć. Jeszcze nigdy nie obchodziłem Bożego Narodzenia z dala od rodziny…

- Jarek! - głośny okrzyk jednej z kobiet, stojących przed bramą, przerwał moje myśli.
- Jarek!!! - krzyknęła jeszcze raz, nerwowo machając ręką w kierunku wyjeżdżającego z bramy czołgu.
Czołg na środku drogi, ze zgrzytem gąsienic, wykonał zwrot o 90 stopni w lewo, a stojący we włazie wieżyczki kapral, dowódca czołgu, odwrócił się w kierunku wejścia do koszar i, jakby zaskoczony, szukał przez moment wzrokiem osoby, która wykrzyczała jego imię.
- Mamo!!! – znalazł ją wzrokiem i w odpowiedzi zamachał ręką.
Matka i syn trwali tak przez chwilę, każde z uniesioną w górze ręką. Oboje wpatrywali się w siebie, jakby chcieli chociaż przez chwilę móc „objąć” się tym wzrokiem.

Czołg oddalał się i w pewnym momencie Jarek znów zwrócił się w kierunku jazdy. Lewą ręka chwycił klapę włazu, a prawą, zwiniętą w pięść, uderzył w krawędź klapy. Pochylił się i wsparł na niej głowę. Widziałem jeszcze przez chwilę jego postać, wstrząsaną spazmami płaczu. Mama Jarka odwróciła się wtedy w kierunku stojącego obok mężczyzny, wtuliła głowę w klapy jego płaszcza i oboje, obejmując się wzajemnie, zaczęli głośno płakać.
Tę scenę odtwarzałem w pamięci dziesiątki razy przez wszystkie następne dni, tygodnie i lata, dzielące mnie od tamtego dnia. I zawsze wracam pamięcią do tych kilku sekund mojego życia, kiedy tylko słyszę słowa „stan wojenny”.
Jeszcze przez kilkanaście minut kawalkada pojazdów opuszczała koszary. Ryk czołgowych silników
i metaliczny zgrzyt gąsienic uniemożliwiały jakąkolwiek rozmowę.

Podszedłem później do ciągle stojących przed wejściem do koszar rodziców Jarka. Rozmawiałem
z Nimi przez chwilę. Nie widzieli syna przez kilka tygodni, bo jego mama chorowała ostatnimi czasy. Tego dnia przyjechali rano, chcąc zrobić Jarkowi miłą niespodziankę. WRON-a zrobiła w nocy niespodziankę wszystkim…
Nie zdążyliśmy jeszcze zamknąć bramy koszar, kiedy podjechała i zatrzymała się przed nią taksówka
z opolską rejestracją. Wysiadł z niej kapitan, były szef sztabu, ubrany w polowy mundur. Ten sam szef sztabu, który tak często „brał na celownik” szeregowego Bala. Kilka tygodni wcześniej został przeniesiony z naszego pułku do jakiejś jednostki w Brzegu. Wysiadł z taksówki i podszedł do mnie.

- Podchorąży! Wczoraj zostawiłem w dyżurce parku maszynowego mój nowy akumulator do samochodu. Muszę go odebrać, bo na starym akumulatorze mogę nie dojechać do Brzegu.
- Proszę - odpowiedziałem przyzwalająco.
Sądziłem, że major pójdzie do parku maszyn, ale ten wsiadł do taksówki, która wjechał na teren koszar i pojechała dalej do parku maszyn.

Całą tę scenę obserwował ze schodów budynku sztabu major Guzek, który z niewiadomych powodów pozostał jednak w jednostce. Szybko pokonał kilkadziesiąt metrów, dzielące sztab od biura przepustek.
- Co to jest , podchorąży?! Dlaczego wpuścił pan taksówkę na teren jednostki!
Opowiedziałem mu całą rozmowę z kapitanem. Powiedziałem, że sam byłem mocno zaskoczony, gdy kapitan zdecydował się wjechać taksówką na teren koszar.
- To złamanie regulaminu. Uważajcie, podchorąży, bo wiecie, że za złamanie regulaminu jest kara od dwóch lat do kary śmierci?

Odwrócił się na pięcie i poszedł do sztabu.
Jakoś niespecjalnie przejąłem się słowami majora. Były szef sztabu nie był zbyt lubiany w naszym pułku, również przez „zawodowców”. Major Guzek chyba miał z nim „na pieńku” i teraz miał doskonałą okazję, by mu odgryźć się w ramach starych porachunków. Mógł przecież poczekać na kapitana, gdy ten będzie wyjeżdżał z koszar. Nie wiem, dlaczego tego nie zrobił, ale czułem, że groźnie brzmiące słowa majora Guzka były tylko sposobem na wyładowanie jego złości wobec kapitana.

Rodzice i znajomi żołnierzy powoli zaczynali się rozchodzić.
Do wieczora nie wydarzyło się już nic szczególnego. Tylko ktoś przyniósł wiadomość, że kilkaset metrów od bramy koszar stoi transporter opancerzony dowódcy kompanii łączności naszego pułku. Najważniejszy pojazd tej kompanii, serce łączności całego pułku, zepsuł się i nie mógł kontynuować dalszej jazdy! Ekipa z kompanii remontowej naprawiała go przez kilka godzin.
Wieczorem na biurze przepustek zmienił mnie jakiś podoficer.

W koszarach pozostało kilkudziesięciu żołnierzy służby zasadniczej i około dziesięciu podchorążych rezerwy. Cała ta „pozostałość” pułku przeniosła się na jeden poziom (kompanię) jednego z koszarowych budynków, a jej dowódcą został podporucznik Kowalski, człowiek około czterdziestki, podoficer z tzw. awansu społecznego. Porucznik Kowalski przez wiele lat był chorążym, a w naszym pułku był dowódcą kompanii remontowej. Nigdy nie skończył wyższej szkoły oficerskiej. Kiedyś jednak była taka akcja w wojsku i grupę wieloletnich, zasłużonych chorążych rozkazem Ministra Obrony Narodowej awansowano na najniższy stopień oficera młodszego. Podobnie jak inni oficerowie „z awansu społecznego”, zgodnie z zasadami tegoż awansu, nie miał już jednak szans na otrzymanie przed emeryturą kolejnych „gwiazdek”.

Porucznik Kowalski ogłosił na godzinę 21:00 zbiórkę całej „pozostałości”. Na korytarzu stanęliśmy wszyscy punktualnie, ustawieni w dwuszeregu, podchorążowie po lewej stronie, służba zasadnicza po prawej. Porucznik Kowalski miał przekazać informacje o planie działań „pozostałości” i harmonogram pełnienia służb przez poszczególnych żołnierzy i podchorążych.

- Jak zapewne wiecie – zaczął Kowalski – działacze „Solidarności” zostali eksternowani…
W tym momencie, stojący obok mnie podchorąży Ryszard Królik spokojnym ruchem sięgnął do zewnętrznej, górnej kieszeni munduru, wyjął z niej notesik wielkości szkolnego dzienniczka i długopisem dopisał do swojej listy kolejny cytat: „działacze „Solidarności” zostali eksternowani”.

Tak się bowiem składało, że Rysiek od kilku miesięcy pełnił służbę w kompanii porucznika Kowalskiego. Ponieważ zauważył, że porucznik Kowalski często popełnia językowe lapsusy, postanowił uwieczniać je w specjalnie do tego celu zakupionym notesiku. Miał już tego kilka stron.

Kiedy niedawno słuchałem lapsusów Violi,Jednej z bohaterek serialu „Brzydula”, to miałem wrażenie, że gdzieś już to słyszałem. Może to były cytaty z notesika Ryśka Królika?
Po odprawie prowadzonej przez porucznika Kowalskiego udaliśmy się do swoich pokoi. Cała grupa podchorążych wtłoczona została do jednego, niewielkiego pokoju. Łóżka stały w dwóch rzędach, w każdym rzędzie ”łóżko obok łóżka”. Przejście było tylko środkiem pokoju. W zimnym pokoju prześcieradła złapały wilgoć z wydychanego powietrza. Wszyscy zdecydowaliśmy, że w takiej sytuacji będzie lepiej spać pod kocami w polowych mundurach i w skarpetach. Nie narzekaliśmy. Mieliśmy świadomość, że nasi koledzy w terenie mają prawdopodobnie znacznie gorsze warunki.

Po kilku dniach zjawił się w jednostce starszy szeregowy Świątek, kierowca z naszego plutonu. Razem z jednym z podoficerów przyjechał ciężarówką, aby z magazynu dywizyjnego pobrać „ślepaki” do czołgów. Wojskowi stratedzy doszli bowiem do wniosku, że ostre ładunki czołgowe nie będą raczej używane, a do ewentualnych „działań psychologicznych” będą bardziej przydatne czołgowe „ślepaki”. Aby zrobić trochę huku, można strzelać z karabinów ostrymi nabojami w powietrze, ale strzelanie z czołgowego działa w powietrze, aby zrobić „duży huk”, nie jest możliwe bez zrobienia gdzieś „dużej dziury”.

Świątek wpadł do nas tylko na kilka minut i szybko zdał relację. Po wyjeździe z Opola na miejsce, gdzieś w okolice Jastrzębia-Zdroju, dotarli dopiero po południu. W drodze często zatrzymywali się, bo ciągle się coś psuło. Zakwaterowani zostali w jakiejś szkole. Zaraz potem dowódca pułku zrobił odprawę dowódców pododdziałów. Major, zwykle opanowany, tym razem wrzeszczał na oficerów, że słychać było na korytarzu.

- Co z was za wojsko! To jest kompromitacja! Łączność „siadła” jeszcze w Opolu! Szpica pułku, czyli kompania rozpoznawcza, dotarła na miejsce w połowie składu! Kilka czołgów trzeba było holować!

I tylko w całości i bez przygód dotarł na miejsce najmniej ważny pododdział - pluton chemiczny - dowodzony nie przez zawodową kadrę, lecz przez podchorążych rezerwy! Wy, zawodowi oficerowie, powinniście się ze wstydu pod ziemię zapaść!!!

Po tej relacji szeregowego Świątka „przybiliśmy sobie piątkę”.

Kilka tygodni później pułk wrócił do koszar. Sprawa „lewizny” Gacka rozeszła się po kościach i żółnierz nie poniósł żadnej kary. Major Guzek w ostatniej chwili został przecież wycofany z wyjazdu i pozostał w koszarach. A tylko on jeden z kadry zawodowej wiedział o wyskoku Gacka. Po powrocie do koszar w Opolu nikt już nie wracał do tej sprawy. Major Guzek udawał, że zapomniał o wszystkim. Zresztą „sierściuch” Gacek też się zmienił przez te kilka tygodni. Na „wojnie” panowała inna atmosfera niż w koszarach czy na poligonie. To już nie była tylko „zabawa w wojsko”. Tam musieli się wzajemnie wspierać, trochę jak muszkieterowie: „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. Z Gacka - młodego, trochę zagubionego chłopaka - wyrósł mężczyzna. Może tylko czasem trochę nieporadny.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Stan wojenny Żory: Wspomnienia Bronisława Jacka Pruchnickiego - Żory Nasze Miasto

Wróć na zory.naszemiasto.pl Nasze Miasto